Słowo o wielkiej mocy. Budzi w nas najczęściej skojarzenia z faktami spektakularnymi, odnotowywanymi w mediach, zapamiętywanymi w kronikach. Ale czy fakty mniej wiekopomne dla historii nie mogłyby również być tak nazywane?
Gdy wszystko idzie dobrze, zwycięstwo wydaje się być nieuniknionym i zasłużonym finałem, nagrodą za wysiłki, pracę, mądrą i dobrze przemyślną strategię. Nie ma wątpliwości; obmyśliliśmy coś, napociliśmy się – i odnieśliśmy sukces.
Ale są i takie dni lub całe okresy w życiu każdego człowieka (a i przedsiębiorstwa czasem), gdy nie wszystko chętnie opisalibyśmy w kronice historycznej. Gdy czujemy się słabi, niedoceniani albo gdy wiatr wieje w oczy z zewnątrz.
Czy przestajemy wtedy planować i pracować? Najczęściej nie. I właśnie to, paradoksalnie, możemy wtedy nazwać zwycięstwem. Nad zniechęceniem, poczuciem słabości czy odrzucenia. Kiedy w trudnych chwilach nadal potrafimy sobie wciąż wyznaczać cele – może mniej wygórowane, ale nadal ważne oraz wytrwale, choć czasem z przestojami, dążyć do ich realizacji, możemy czuć się bohaterami. Swoimi własnymi.
To bardzo ważna lekcja, by nauczyć się widzieć sukces także w umiejętności systematycznej pracy nad sobą i zadaniami codziennymi w okresach trudności i niepowodzeń. Nie każdy okres działania muszą wieńczyć fajerwerki, fanfary i dyplomy. Nie bądźmy zakładnikami wyników w tabelach, rankingów, kolorów medali. Czasem brązowy jest większym triumfem niż srebrny. Czasem brak spadków jest ważniejszy niż wzrost wyników.
Gdy mamy w sobie ducha herosów, jesteśmy nimi także wtedy, gdy tylko po prostu wciąż oddychamy, jemy i zwyczajnie pracujemy. Takie stany ściszenia, a nawet smutku to może być tylko przygrywka, zbieranie sił przed lotem. By jak Feniks, otrzepać się z popiołów i znowu poszybować wysoko…
ZK